Aleksandra i Arnold Walfiszowie
Poznali się na kursie szwedzkiego w Lund jesienią 1970 roku. Państwo Walfiszowie mieszkają tam do dziś.
Aleksandra Walfisz
Siedem tygodni spędziła w obozie dla imigrantów. „Zabierano nas na zakupy. […] kupiłam spódniczkę. To się nazywało, że król dawał”. Potem wybrała Lund – ze względu na bliskość Polski, gdzie zostali rodzice i brat. Naukę języka opłacała ze stypendium. „To była pożyczka, później ją spłacaliśmy”. Dorabiała. „Sprzątaliśmy w biurach, gdzie się dało. W szpitalu szorowaliśmy trepy chirurgiczne – takie drewniaki. Każdego wieczoru trzeba było to czyścić, dezynfekować”. Próbowała studiować, ale za słabo znała język. Ukończyła kursy na laborantkę medyczną. „Bardzo mi tam pomogli. Jedyną piątkę, co miałam, to z matematyki. Cyferki po szwedzku i po polsku przecież te same. Ale chemia, sformułowania i medyczne wykłady, były bardzo trudne. Poszłam do rektora, że nie daję rady. Powiedział: Nic się nie martw, pomożemy. Nauczycielka od chemii, ekstra wykłady mi dawała”. Dostała pracę w szpitalu.
Arnold Walfisz
Studiował matematykę – przerwał, podjął naukę na Politechnice – nie dał rady. „Zrobiłem roczny kurs spawarski, miałem składać na kurs zawodowy, ale nastąpił kryzys energetyczny, przestali produkować tankowce i stocznię Kockums zamknęli. Pracowałem dwa lata jako spawacz w Malmo, to było rzadkie wśród emigrantów”. Prowadził warsztat samochodowy, skończył szkołę pielęgniarską. Ostatecznie wykształcił się na inżyniera środowiska. „Jednocześnie pracując, otworzyłem stolarnię. Wymyśliłem system półek”.
Zapytany, czy osiągnął stabilizację, mówi, że jeszcze nie.
Rodzina Tugendraichów
„Od najmłodszych lat wiedziałam, kim jestem”. Rodzice przeżyli wojnę w ZSRR. Po kilku latach na tzw. Ziemiach Odzyskanych, wrócili do Warszawy, skąd pochodzili. Zamieszkali na Pradze. „Zdarzało się, jak wychodziłam na podwórko, że dziecko krzyczało do mnie: „Ty Żydówo”. Ale w domu nigdy nie mówiło się o wyjeździe z Polski. „Pomimo, że tata miał brata w Izraelu, rodzinę w Australii”. Niereligijni, utrzymywali związki z TSKŻ-em [Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów – red.]. „Chodziłam do szkoły TPD [Towarzystwo Przyjaciół Dzieci – red.], jeździłam na żydowskie kolonie”. Ojciec pracował w FSO, czasami posyłali ją na zakładowe kolonie. „Nie czułam się dobrze, gdy w niedziele się szło obowiązkowo do kościoła i dzieci mówiły pacierz każdego wieczoru”.
Rodzina Walfiszów
Rodzice – z Wyszogrodu – zerwali z religią, pociągał ich komunizm. Przed Niemcami uciekli aż do Kirgizji, skąd wrócili w 1946 roku. „Wiedzieli, że w Wyszogrodzie nie mają czego szukać. Domy zajęte, nie było rodziny, Żydów”. Osiedli w Wałbrzychu. Ojciec, przeciwny syjonizmowi, zaangażował się w rozwój życia żydowskiego. „Kiedy jego brat, w 1956 roku, złożył wniosek o wyjazd do Izraela, prawie zerwali ze sobą. Uważał, że miejsce Żydów jest w Polsce”.
Rodzice chronili go przed antysemityzmem. „Starali się, żebyśmy wyrastali bez poczucia zagrożenia”. Jeździł na kolonie żydowskie, na „polskie” pojechał raz. „Nie umiałem i nie chciałem się modlić. Bałem się pytań kim jestem, czemu mam takie nazwisko?”.
Zobacz więcej: Marzec ’68: relacje świadków – wideo
Aleksandra Tugendraich
Nie pamięta reakcji rodziców na wojnę sześciodniową. Niewiele na ten temat rozmawiali. „Byłam naiwna pod względem politycznym”. Studiowała już psychologię na UW. W marcu 1968 roku wydział rozwiązano, musiała na nowo się na niego dostać. Na wiece nie chodziła. „Ty tam nie idź, Ty jesteś Żydówka”, powstrzymywał ją ojciec, bojąc się prowokacji.
Kiedy jesienią brat zaczął rozważać wyjazd z Polski, rodzice nie oponowali. „Zostawili wybór nam. Jedyne, na czym zależało tacie, to żebym zakończyła rok akademicki”. Złożyli podania. Brat dostawał odmowę za odmową. „Jego żona nie jest Żydówką, ja dostałam pozwolenie na wyjazd bardzo szybko”. W Pałacu Mostowskich werbowali ją do współpracy, co uświadomiła sobie, kiedy zdawała relację bratu z przebiegu spotkania. Tygodniami spisywała tytuły książek, które chciała zabrać ze sobą. Spakowała poduszki puchowe, kożuch z Nowego Targu, kryształ, który ma do tej pory.
Arnold Walfisz
„W kwietniu 1967 powołano mnie do wojska”. W czasie wojny sześciodniowej przebywał w Głogowie, w jednostce artyleryjskiej. „Wszyscy wiedzieli, że jestem Żydem. Przez pierwsze dwa dni, oficerowie gratulowali mi sukcesów armii izraelskiej na polu bitwy”. Atmosfera jednak zmieniła się. Jego matka zaczęła palić listy od córki, która mieszkała w Ameryce. „Wpadła w panikę, bała się rewizji. […] Komuniści, wobec których była lojalna, robią antyżydowską akcję. Po „marcu” […] poczuła się zagrożona. Że przyjdą pogromy, wyniszczenie”.
Kiedy wyszedł z wojska w 1969 roku, ożenił się – dziewczyna nie była Żydówką – i razem podjęli starania o wyjazd. Stracił pracę. „Zwalniając mnie z Dolnośląskich Zakładów Gazowniczych dyrektor czuł się nieswojo. […] Pocieszałem go: jestem młody, dam sobie radę. Nie rozumiem, jak mogłem nie czuć antysemityzmu”. Dostawali z żoną kolejne odmowy. Kraj nie chciał wypuścić katoliczki. „Rok pracowałem w pogotowiu ratunkowym w Wałbrzychu jako noszowy. Jedyne miejsce, co mnie chciało zatrudnić”. W końcu, żeby wyjechać, zdecydował się na rozwód. Ruszyli z mamą tego samego dnia. Ona, przez Wiedeń, miała dotrzeć do córki w Ameryce.
Wiózł rzeczy dla siebie i dla kolegi. Tamten, student, zgodnie z przepisami jako osoba niepracująca zabrał wyłącznie rzeczy osobiste. Jego ojciec chciał go doposażyć. Dogadał się z Walfiszem, któremu przysługiwał większy bagaż. „Powiedziałem, że chcę powiększalnik KROKUS i wyposażenie laboratorium. Do dzisiaj to mam”. W skrzyni znajdowała się m.in. maszyna do pisania kolegi. Celnik kazał mu coś napisać a on nie umiał jej otworzyć. „To był poniżający moment”.
Stany Zjednoczone nie wpuściły matki z racji jej komunistycznej przeszłości. „Wiosną 1971 roku, po pół roku we Wiedniu, przyjechała do mnie”.
Marcin i Miriam
Syn, Marcin, mieszka w Malmo. Ożenił się ze Szwedką, ma czwórkę dzieci. „Nie jest zainteresowany kulturą żydowską”. Córka, Miriam, wyemigrowała do Izraela. „Organizowaliśmy kolonie żydowskie, mieliśmy klub Makabi, ale ona potrzebowała żydowskości głębszej”. W jej domu obchodzi się szabat, rodzina chodzi do synagogi, syn jest obrzezany.
Marcin mówi po polsku słabo. Kiedy dorastał, Europa Wschodnia to była „gorsza” część świata. Wstydził się. Miriam rosła w innej atmosferze. „Po zamachu Pinocheta w szkole było sporo dzieci z Chile. Mieszanka kultur. Mówiło się różnymi językami i te języki były równorzędne”. Pięknie mówi po polsku.
To ona uczy Walfiszów tradycji. „To groteskowa sytuacja. Nasi rodzice starali się przekazać nam żydostwo pozbawione żydowskich pierwiastków”.
Państwo Walfiszowie
Pani Walfisz mówi o sobie, że jest Żydówką z Polski. I Szwedką. „Sekularyzm, jest dla mnie ważny. To składowa człowieczeństwa”. Pan Walfisz mówi, że jest Polakiem żydowskiego pochodzenia. „Polskość, co siedzi we mnie, nie osłabła”.
Zabrali Polskę ze sobą i nadal z niej korzystają jak ze „Śpiewnika na całe życie”, z którym wędrowali po górach. „To nie Polska nas wyrzuciła. Reżym nas wyrzucił”. Dopiero po jakimś czasie zrozumieli co im zrobiono. „Tu spotkałem ludzi, którzy na ten temat dyskutowali. Widziałem reakcje świata, zobaczyłem swoją naiwność. […] To co się stało trzeba traktować jako wygnanie, mimo, że znaleźliśmy się w raju”. Czerpali z obu kultur. Wśród Szwedów znaleźli przyjaciół. „Mamy fantastyczne albumy z podróży, spotkań, gdzie byliśmy jednymi cudzoziemcami”. „Szwecja to był świetny wybór. Tak gładko życie przeszło”, mówi ona. „Nie aż tak gładko…”, mówi on. Dziś uważa, że po wojnie Żydzi powinni byli wyjechać do Izraela. „Antysemityzm w Polsce jest zakorzeniony tak głęboko, że nie minie”.
„Mieszkamy blisko Polski i często możemy tam jeździć”. Jeżdżą. Pan Walfisz dowiedział się, że rodzina dziadka w Wyszogrodzie miała stolarnię. „Robili chodaki, proste meble, które sprzedawali na targu. Nie wiedząc o tym, czułem, że też potrzebuję to robić”. Jego pracownia mieści się w Malmo.
Karolina Dzięciołowska