Barbara Brandys

Do czerwca 1967 roku Barbara Brandys z domu Chęcińska nie widziała ojca płaczącego. Drugiego dnia wojny sześciodniowej weszłam do jego pokoju. Słuchał „Wolnej Europy”, sprawozdań z frontu. Jeszcze nie było wiadomo, jak to się skończy. Płakał.

Powiedział, że zrobił straszny błąd w życiu, że nie wie, jak mnie za to przepraszać. Że to nie jest mój dom, i że powinnam wyjechać”.

Była w szoku, chociaż jako dziecko Ocalałych słyszała w życiu gorsze rzeczy. Michał Chęciński nie przestawał mówić o Zagładzie. „Ten temat był obecny w domu dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni, przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku”. Podobnie jak jego żona przeżył getto łódzkie, Oświęcim. Ona wybrała milczenie. Stracili rodziny, ich najbliższymi stali się ci, z którymi przetrwali. Barbara rozpoznawała innych Żydów po braku bliskich, nie po kultywowanej tradycji – tej jej nie przekazano, rodzice wybrali życie areligijne.

Deja vu

Marzec zaczął się dla niej latem 1967 roku. Bawiła się na wakacjach w Sopocie, kiedy jej ojciec – podobnie jak inni żydowscy oficerowie Wojska Polskiego – został wyrzucony z pracy. Ponieważ postawił się na zebraniu Wojskowej Akademii Politycznej, zabrano mu również prawo do renty. Zatrudnił go znajomy z uczelni – dyrektor Instytutu Gospodarki Rolnej. Mama utrzymała pracę na „Filtrach”, dzięki szefowi, który ją cenił. Jednak atmosfera wpłynęła na ich stan psychiczny. „W domu pojawiło się déjà vu getta, déjà vu tego, co się stało w czasie drugiej wojny światowej”.

Po powrocie do szkoły we wrześniu również odczuła zmianę. „Dzieci oficerów Wojska Polskiego na żądanie rodziców musiały zerwać z nami przyjaźnie. Choćby dziewczyna, która siedziała ze mną w ławce od szkoły podstawowej”. Byli tacy, których „spisała na straty”, ale najbliższe przyjaciółki, paru kolegów, stanowili podporę.

Ten czas, chociaż tak trudny, zapamiętała jako ciepły i dobry. „Studniówkę wspominam jako bardzo przyjemną. […] Żyłam podwójnym życiem. Tragedia Zagłady była częścią mojego dzieciństwa, młodości. Marzec też stał się częścią codziennego życia”.

Gdzie jestem, kim jestem

Sam Marzec nie był już zaskoczeniem. Najgorzej wspomina przemówienie Gomułki, oglądała je w domu z rodzicami. „Czuliśmy się, jakby podłoga się zawaliła o piętro niżej. […] wszystko do czego rodzice wrócili do Polski po wojnie, w imię czego chcieli tu żyć, wychowywać mnie i moją siostrę, zniknęło. […] W Marcu było wiadomo, że Polska nas nie chce. Polska, jako kraj, chce, żebyśmy stąd wyjechali”.

Po maturze rodzice wysłali ją do rodziny w Nicei, gdzie utknęła z powodu „czeskiej wiosny”. Kiedy wróciła, ojciec leczył w sanatorium astmę, matka walczyła z próbami odebrania im mieszkania. Znajomi szykowali się na studia, na które ona się nie dostała. Inni wyjeżdżali. „Chodziliśmy na Dworzec Gdański. Czułam kres. Nie wiedziałam, gdzie jestem, kim jestem”.

Czasy się zmieniły

Jesienią jej osiem lat młodsza siostra Małgosia fizycznie doświadczyła Marca. „Wbiegła do domu w podartym ubraniu, podrapana, zapłakana. Zaatakowała ją koleżanka na korytarzu w szkole, że jest straszna Żydówa. Jeszcze nie miała dziesiątych urodzin. Pobiły się. Klasa skandowała: „Małgosia, Małgosia, bij tą…”. Podszedł dyrektor, dzieci wytłumaczyły mu, co się stało. Dyrektor powiedział: „Niech Małgosia ją dalej bije”. Kiedy opowiedziała byłej wychowawczyni z tej samej szkoły przebieg zdarzeń i czekała na słowa otuchy, usłyszała: „Basia, czasy się zmieniły”. „Nie broniła mojej siostry, nie wyraziła współczucia, zaakceptowała sytuację. […] Pamiętałam książki, filmy [o Zagładzie – red.], pamiętałam opowiadania rodziców. Na drugi tydzień, zdecydowałam, że złożę o wyjazd”.

Podanie złożyła sama, rodzice wiedzieli, że – w związku z pracą ojca w wojsku – ich nie wypuszczą. „Wyjeżdżałam, bo to była kwestia ratunku dla rodziny”. Matka nie chciała się rozstawać, ale ojciec – któremu groził sąd wojskowy – przekonywał, że jeśliby wsadzili go do więzienia, ona wyciągnie siostrę i matkę z Polski.

Wzięłam dokument podróży

Jej skrzynię podróżną przygotowali rodzice, ona w pakowaniu wspomagała innych. Władze Polski wprowadziły zakaz wywożenia nowych rzeczy. Dzięki markerom, które przywiozła z Francji – nieosiągalnym wówczas w Warszawie – omijali przepis. „Markerem przerabiałam daty produkcji na meblach i dywanach”. Z koleżanką zajmowały się też postarzaniem rowerów. „[…] jeździłyśmy do parku koło Basi. Tam była taka duża kałuża i „objeżdżałyśmy” te rowerki”.

W Pałacu Mostowskich pracownik biura zabrał jej dowód i paszport, i podsunął dokument, w którym zrzekała się obywatelstwa. Podpis albo zostaje w Polsce, zaszantażował. „Zrozumiałam, że jestem niczym i muszę się przystosować. Podpisałam. Wzięłam dokument podróży”.

Znowu dworzec

Wyjeżdżała 16 listopada 1968 roku z Dworca Gdańskiego.

„Dla rodziców, ten dworzec, to był taki sam moment, jak ten, kiedy Żydzi wsiadali do pociągów z getta”. Żegnała świat, w którym żyła. „Pociąg ruszył. […] na samym cyplu peronu stała Ala z Wojtkiem, który ją trzymał. I krzyczała: „Pyza! Pyza!”. Tak mnie nazywała. Pociąg jechał, koła się obracały i to słowo tak szło za nim… To był mój ostatni obraz, który wywiozłam z Polski”.

Jej przyjaźnie przez rozłąkę nabrały siły. „To było więcej niż przyjaźń, to życie nam zabrano. Wiedzieliśmy, że trzeba je ratować”.

Kto stracił

Żeby pójść na studia w Izraelu, uczyła się hebrajskiego w kibucu. „Pół dnia uczyliśmy się, pół dnia pracowaliśmy”. Krowy ją przerażały, do zbiórki cytrusów okazała się za niska. W szklarni wyrwała z chwastami sałatę, wysłali ją do kuchni. „Mieszkałyśmy trzy dziewczyny z Polski w jednym pokoju, jak któraś dostała list, to się zaczynały dramatyczne płacze”. Z depresji, którą po latach u siebie sama zdiagnozowała – wówczas nikt specjalnie się tym nie przejmował – pomogła jej wyjść świadomość, że nie tylko jej przytrafił się taki los. Uciekła z kibucu, skończyła kurs przygotowawczy na uniwersytet w Beer Szewie. „[…] jak rodzice przyjechali, to już byłam zapisana na Uniwersytet Hebrajski”.

Latem 1969 roku generał, który decydował o losie ojca, poszedł na urlop. Jego obowiązki przejął człowiek przychylny Chęcińskim. „Musieli wyjechać w ciągu dwóch tygodni. […] byli jednymi z ostatnich z grupy przyjaciół, którzy wyjeżdżali”.

„Sąsiad rodziców był oficerem. […] kontakty z ojcem, jakiekolwiek wyrażanie opinii [w sprawie Marca – red.], groziły utratą kariery. Zapukał do drzwi z żoną. […] Był ubrany w mundur galowy, jak do apelu. Przynieśli pudło z podarkiem, przyszli się pożegnać. Chciał ratować honor oficera polskiego, dlatego się tak ubrał. I powiedział, że jego pożegnanie jest wyrazem ogromnej straty”.

Karolina Dzięciołowska

Współorganizator

Mecenas

Wsparcie

partner instytucjonalny